niedziela, 31 stycznia 2010

Wiązowna reaktywacja

Miało być przyjemne bujanie w obłokach, będzie twarde i bolesne stąpanie po ziemi. Miało być słońce, ciepło i piękne widoki z ok. 1000 m n.p.m na Sierra Nevada, a będzie zima i oglądanie asfaltu pod stopami :) i tak Hiszpania przegrała z Wiązowną. Po raz kolejny przekonuję się, że im bardziej od czegoś uciekam, tym bardziej mnie to dopada :) Biegowo oznacza to, że muszę się brać ostro do roboty. Nawet już zaczęłam. Dziś w Falenicy. W sympatycznym towarzystwie kilkunastu świrków, którzy zamiast spać w niedzielę do południa zrywają się skoro świt, by o 9 wystartować ;) Z Agą miałyśmy swojego anioła stróża - Pawła, który sam z siebie (przynajmniej my znamy taką wersję, nic nam nie wiadomo, by ktokolwiek przykładał Pawłowi pistolet do głowy;p) zgłosił się na ochotnika, żeby się nami zaopiekować do 13 km. Później Paweł odbijał na Lkę i pewnie też odbił sobie wcześniejsze marszobiegi w naszym towarzystwie :) Ten 13 km, na którym Paweł miał nas zostawić, był dla mnie jakimś punktem traumatycznym. Przed startem moja panika wcale się nie zredukowała. Kiedy mówiłam organizatorowi o TYM 13 km, insynuując, że wskazane dla dobra ludzkości byłoby, gdyby ktoś tam na nas czekał i doprowadził nas szczęśliwie do mety, to jakoś nikt nie odebrał tego na serio ;p. Na szczęście się okazało, że i tym razem będziemy realizować inny niż planowany scenariusz :) Start był uroczy. Po kilku minutach wszyscy zniknęli nam z oczu, a my sobie tak człapaliśmy na końcu. Dopóki ścieżki były ubite, można było biec. Choć biegłam, biegłam, dyszałam, sapałam, smarkałam, biegłam, dyszałam, dyszałam, dyszałam, klęłam, klęłam. W pewnym momencie jednak luksusowe warunki biegów w lasach falenickich odeszły w niepamięć. Zaczęło się: śnieg sypki, śnieh mokry, zasadzki, ślizganie, potknięcia, nogi ciężkie jak z ołowiu, śnieg w butach, śnieg po kolana. Te wszystkie nieszczęście w mojej głowie stworzyły obraz totalnej katastrofy. Dodatkowo wzmocnionej informacją od Pawła, że przebiegliśmy JUŻ 4,5 km, a mi się wydawało, że męczemy się przynajmniej dwie godziny. NO tak, po raz kolejny przekonałam się, że skala nieszczęść w mojej głowie jest milion razy większa niż w rzeczywistości :) Najpiękniejszy moment tego biegu to były - znowu słowa Pawła, że można inaczej :) Zasugerował nam, że po dobiegnięciu do pierwszych domostw, możemy sobie pobiec drogą asfaltową przez Józefów aż do Falenicy. Nie miałam najmniejszej wątpliwości, że takie rozwiązanie było mi potrzebne. Paweł podjął się nawet karkołomnej roboty - starał się nauczyć nas posługiwać kompasem i mapą, ale skończyło się na tym, że nauczyłyśmy się na pamięć jednej wskazówki - o słońcu z lewej strony. Pojawił się moment, kiedy Aga odgrzebała w pamięcie instrukcje od naszego anioła stróża i gdy ja miałam wątpliwości, czy zmierzamy we właściwym kierunku, Aga pokazała słońce, które pięknie nam świeciło właśnie z lewej strony. Szczęśliwie dobiegłyśmy - byłyśmy prawie pierwsze :) Na mecie przed nami był Krzysiek. Pierwszy raz w życiu witałam na mecie tych, którzy biegają chyba z jakimś turbo doładowaniem :))) W sumie zrobiłyśmy sobie sympatyczny 2 godzinny trening :) Ja się pocieszam, że do Wiązownej jeszcze 28 dni... Paweł wielkie dzięki za opiekę :) Aga wielkie dzięki za solidarne biegowanie :)

2 komentarze:

  1. Aż mnie zatkało.
    Ale to Wam się należą gratulacje za ukończenia biegu po lekko zmodyfikowanej trasie. Dystans który pokonałyście był zbliżony do regulaminowego - około 15 km.

    OdpowiedzUsuń
  2. aha - sie wyjaśnilo KIM jest Pawel! w końcu! :-)
    hihihi

    ps. ciesze sie skrycie, że ktoś jeszcze dzis sie męczyl w śniegu ;-)

    OdpowiedzUsuń