poniedziałek, 25 maja 2009
Kierat - podsumowanie
Na reszcie mogę napisać na luzie. Myślałam, że uda mi się częściej wysyłać sms-y z relacjami, ale już przed półmetkiem były istotniejsze czynności do wykonania: coś zjeść, wypić, wysypać kamyczki z butów, zmienić skarpetki, posmarować stopy kremem, poleżeć, posiedzieć, pozbierać myśli i odrzucić te natrętne. Na pisanie nie miałam już energii. W nocy było nawet całkiem nieźle, człowiek skupiał uwagę na podłoże, żeby żaden kamień lub korzeń nie umknął, więc sen nie zmagał. Chłód też utrzymywał rześkość na jako takim poziomie. Na 23-cim km wróciła kontuzja kolana (ta, co się pojawiła na ostatnim okrążeniu Wesołej Stówy). Za radą współtowarzysza Piotrka wychłostałam kolano przydrożną pokrzywą. Działanie piorunujące ;)) Niesamowite parzenie i odrętwienie sprawiło, że w ogóle nie czułam bólu kolana :) Tę operacje powtarzałam jeszcze kilkukrotnie. Już o poranku, gdy wyszło słońce i zaczęło lekko przygrzewać, przyszło zmęczenie i ostatni kilometr przed półmetkiem odpływałam. Jedynie plączące nogi przypominały, że maszeruję. Na półmetku odpoczywaliśmy najdłużej, bo aż 50 minut, ale dzięki temu ból w kolanie oddalił się na kolejne 20km, by spektakularnie powrócić przy 70-tym. Jednak największym wrogiem okazały się odparzone stopy. Doprowadziły mnie do prawdziwego załamania psychicznego z niekotrolowanym płaczem. Dopiero tabletka ibupromu przytępiła czucie jak i emocje. Generalnie, najgorzej znosiłam marsz po płaskim, po asfalcie i na zejściach (kolana i stopy). Odżywałam na podejściach - im bardziej strome, tym lepiej. Ciekawostką niech będzie fakt, że w trakcie jednego z postojów zadzwonił do mnie mój chirurg z informacją, że jeden z jego pacjentów zrezygnował operację i mogę być zoperowana już w przyszłym tygodniu. Miałam ochotę wykrzyczeć: NIE! Proszę przyjechać teraz i amputować obydwie nogi, najlepiej u nasady!!! Podsumowując, jestem niezadowolona z braku kontroli nad psychiką. Poza tym, bardziej niż rok temu poszkodowane są moje stopy, ale to chyba dlatego, że bezpośrednio przed Kieratem nie miałam żadnego wypadu w góry z całodniowym dreptaniem. Cieszę się, że doszłam, chociaż mimo marudzenia i odgrażania się rezygnacja chyba mi nie groziła, raczej bym się nie zdecydowała na ten krok :) Co miłe, to fakt, że zakwasy w udach i łydkach są prawie nieodczuwalne. Tylko te stopy... Jeszcze raz dziękuję Karoli i Agnieszcze za doping, Wasze słowa dodawały mi otuchy. Co poprawię w przyszłym roku? Definitywnie więcej weekendowych wypadów pieszych w góry w marcu, kwietniu i maju i skracanie do minimum postojów już w trakcie marszu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dorota, czyta się Twoją relacje z wypiekami na twarzy! I posmiać sie tez mozna przy okazji! Spisaliscie sie na medal obydwoje z Jankiem! Podobno pomiedzy PK11 a PK12 był najgorszy odcinek.
OdpowiedzUsuńTrzeba sie przy jakims piffku spotkac - to opowiesz więcej jak było, i może jakies bieganie na orientacja na jesieni zaplanujemy tu pod Warszawką, przy okazji ;-)
Dorka, jeszcze nie miałam okazji więc czynie to teraz - Jesteś absolutnym hartem i nie wyobrażam sobie żebym mogła podołać takiemu wyzwaniu. Naprawde ogromne GRATULACJE. Żałuje, że w weekend nie mogłam monitorować Twoich poczynań, ale myslami byłam z Tobą (szkoda, że nie pomyślałam o smsach ;(
OdpowiedzUsuńSuper przygoda. Dorota, jeszcze raz gratulacje :)
OdpowiedzUsuń