Na cześć dziewczyn, które biegną jutro w Poznaniu zaliczyłam sobie dyszkę, żeby się z nimi połączyć w bólu i jak się okazało radości.
A radość moja płynie z rekordu życiowego jaki właśnie popełniłam. 10 km w 1,07 h. ( w Wiązownej na zawijce było 1,18 h). Biegło mi się cudownie, a ostatni km zrobiłam w 5,15 min. Zaczęłam więc analizować co było tego przyczyną. Na pewno nie przysłużyła się rybka, którą zjadłam przed wyjściem po to, żeby była ze mną cały czas, o czym skubana mi co chwila przypominała :)) Kluczem do sukcesu (hmmm, każdy ma swój Everest :)) jest chyba teren. Zrobiłam 14 kółek po ok. 700 m niedaleko mojego domu tak, że co chwila przebiegałam koło mojej furtki. Jakie z tego korzyści?
- czułam się wolna, bo zawsze mogłam skręcić już do domu jak bym nie dawała rady, albo sie znużyła ;)
- kolejne okrążenia robiłam na zasadzie " a jeszcze jedno sobie pyknę"
- te same elementy krajobrazu sprawiają, że droga sie skraca
- sąsiedzi patrzą i myślą: "o Boże jak długo ona to może robić, jest zaje..."
Teraz będę szukać zawodow gdzie się biega dookoła ronda :)) hihihi
Dla mnie to było prawie jak Poznań, ale prawie robi różnicę.
PS. Dajcie im popalić. ZEMSTA ZA WIĄZOWNĄ !!!!!
piątek, 13 marca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz